Cyrograf z diabłem za majątek w Kopytkowie

Odwiedzin
Dodano: 21 stycznia, 2021
Autor: Aleksandra Barszcz

Legenda z cyklu:

Historie prawdziwe i nieprawdziwe

Autorstwa Reginy Kotłowskiej

Cyrograf z diabłem za majątek w Kopytkowie

Straszne opowieści zaczęły krążyć wśród prostego ludu Kopytkowa, kiedy to nagle, z dnia na dzień, stary pan dziedzic Johan Gottlieb von Plehna, nieżyjący już od prawie stu lat, zaczął nawiedzać swoje rodzinne włości.

Lud Plenów

Ród Plenów pojawił się na tym kawałku pomorskiej ziemi gdzieś wraz z napoleońskimi manewrami. Być może przygnały ich tu wichry wojenne, a może urzekło piękno rozciągających się Borów Tucholskich. Faktem jest, że około 1810 – 1812 roku częściowo zakupił, a częściowo przejął na licytacji za długi cały majątek Kopytkowo wraz z przylegającymi wówczas doń dobrami Starej i Kościelnej Jani, Bobrowca i Kornatki, wspomniany J. G. von Plehn. Wkrótce potem przeprowadził się tutaj z rodziną z Malborka. Zamieszkali w dworku opuszczonym przez poprzedniego właściciela.

Od samego początku zaczęły krąży o nowym dziedzicu ogromnego majątku niesamowite opowieści.

Primo: był pierwszym niemieckim panam na tych włościach, co rodziło dystans narodowościowy. Po wtóre: był protestantem, co tworzyło barierę pomiędzy nim a katolickimi wieśniakami. Po trzecie należał do tajemniczej dla Kociewiaków loży masońskiej, której, przekazywana w opowieściach ludowych, symbolika i rytuały budziły powszechny strach. Odmienność religii dawała miejscowym przekonanie, że mają oto do czynienia z „niedowiarkami” z wyższych klas. Kolorytu tym opowieściom dodawała też lokalna wyobraźnia i niewiedza. Tu, na Kociewiu, masonów czy inaczej wolnomularzy, nazywano farmazonami lub farmazynami i jak wieść ludowa niesie, było ich tu wielu.

Miejscowi szybko zauważyli, że nowy właściciel był dobrym człowiekiem. Sowicie wynagradzał swoich robotników za uczciwą pracę. Z okazji świąt obdarowywał ich zwykle jakąś premią w pieniądzu lub w naturze. Wieśniacze chałupy odwiedzała często jego żona, to dając jałmużnę, to opłacając felczera, którego wzywano do chorego dziecka czy starca.

Bezlitosny był jednak pan dla wszelkich obiboków, cwaniaków i naciągaczy. Nie tolerował niesolidnej i niedokładnej pracy, lenistwa i partactwa. Wysypana obok koryta karma dla zwierząt, źle wybrany gnój albo rozrzucona na ganku obory słoma, mogłyby być pretekstem wyrzucenia z pracy i pozbawienia rodziny jedynego źródła utrzymania. Ale już do szału doprowadzały go źle pielęgnowane konie. Te z jego stajni czy przy karocy, czy pod siodłem musiały prezentować się doskonale.

Dokuczająca choroba

Pewnego razu, dokonując jesiennej inspekcji swych pól i zbiorów, przed ostatecznym rozliczeniem z pracownikami na św. Marcina, pan strasznie się przeziębił. Leżał zmożony chorobą już od kilku tygodni, a poprawy nie było widać. Gasł w oczach, a lekarze, znachorzy i babki rozkładali bezsilnie ręce. Nie pomagały ani sprowadzane medyczne mikstury, ani zioła. Chory dziedzic stał się zgryźliwy i złośliwy, marudny i wiecznie niezadowolony. Dokuczał domownikom, nie przyjmował gości, tak że wkrótce wszyscy zaczęli unikać jego towarzystwa i tylko pokojówka lub kucharka, z konieczności, wchodziły do jego pokoju, zawsze starając się załatwić wszystko dobrze i jak najszybciej. Przy czym obelgi i wyzwiska krążyły nad nimi niczym wrony. Nie mogąc znieśc docinek męża, żona wyjechała do swojej rodziny. Dzieci albo pobierały nauki, albo błąkały się od stryjostwa do wujostwa, nie mając zatrzymania w rodzinnym domu.

Tymczasem minęła zima. Już skowronka piękny śpiew roznosił się po okolicy, a pańskich pól jeszcze nie obsiano. Stary ludowy zwyczaj kazał na św. Józefa „ziemię otworzyć” i chociaż jedną skibę przewrócić. Tej świeżo przeoranej ziemi bochen chleba, symbol dobrobytu, przekazywał rolnik jako zapowiedź przyszłych zbiorów. Ale na pańskie pola jeszcze nie wyszli robotnicy, bo i zapłata za pracę była tu niepewna. Wiele sztuk inwentarza zwierzęcego wyprzedano zimą na kosztowne leki i lekarzy. Smutek wyglądał z każdego kąta, a majątek zaczął podupadać. Wiedział o tym stary dziedzic i to przygnębienie jeszcze gorzej odbijało się na jego zdrowiu i zachowaniu.

Pewnego razu pokojówka, niosąc na tacy wieczorny posiłek i zbliżając się do drzwi sypialni pana, usłyszała jakby rozmowę. Zanim jednak cokolwiek mogłaby podsłuchać, doleciał ją groźnie brzmiący rozkaz:

– Nie wchodzi! – ale głos ten, jak jej się zdawało, nie należał do pana. Był jakiś chrypliwy, strasznie niski, odpychający.

Postawiła tacę na stoliku przy drzwiach i czym prędzej uciekła za róg korytarza. Wychyliła się jeszcze raz i drugi, ale już nic nie usłyszała. Wydało jej się tylko, że taca z jedzeniem przeniknęła drzwi, ale tego nie była już pewna, bo może nie zauważyła, jak pan ją zabrał, chociaż w zasadzie prawie wcale nie wstawał z łóżka.

Kiedy następnego dnia weszła z rana, by poprawić pościele, zobaczyła, że łóżko jest puste. Usłyszała głos starszego pana krzątającego się po obejściu. Wyjrzała przez okno i rzeczywiście tam był. Doglądał koni, a od strony bramy zbliżali się za ekonomem wiejscy robotnicy. Jak dawniej pan, rozporządzał, co, gdzie i jak zrobić.

Nagłe ozdrowienie

Wszystko znów ruszyło pełną parą. Wieść o wyzdrowieniu starszego pana szybko obiegła okolicę. Wróciła żona i cała gromadka rozrzuconych po rodzinie dzieci.

Niby życie płynęło z dawna wytyczonym nurtem, tylko starszy pan wieczorami snuł się po korytarzach i rozmawiał jakby sam ze sobą. Czasami się zdawało, że nie chodzi tam sam, ale z kimś jakby kulawym. Czasami odgłos kroków przypominał tętent koni. Służba dworska, dając wiarę opowieściom, omijała pana z daleka, ukradkiem czyniąc znak krzyża. Z cicha, jak szelest drzew niesiony letnim wietrzykiem, po parkowych alejkach niosło echo złowieszczo brzmiące słowo: farmazyn. Odbijało się ono od ścian wiejskiego dworku szlacheckiego, by popłynąć dalej między lud.

Niektórzy mówili, że starszy pan nie ma „lalek w oczach”, co znaczyło, że ma źrenice mętne, jakby nieobecne. Zaczął też ubierać się tylko na czarno i zawsze w zgodzie z niemiecką modą. A jeśli ktoś był szczególnie spostrzegawczy, zauważał nawet, że z buta wyglądał mu kończyk pazura od wielkiego palca.

Tajemnicza szkatuła

Pokojówki, z trwogą powtarzały, że jest w pana pokoju taka szkatułka z kutego żelaza, do której nawet zbliżyć się nie można, bo taki człowieka nachodzi strach i groza, że czym prędzej opuszcza to miejsce. Pewnego razu jedna z nich zauważyła, że w tej szkatułce trzyma pan jakiś dziwny dokument. Wpatruje się w niego mętnym wzrokiem, a potem ze złością odkłada z powrotem na dno schowka, zamyka zamek i siada w swoim fotelu. Zwykle zaczyna wówczas rozmowę z kimś, kogo nie widać.

Mimo że następnej zimy starszy pan umarł, przez kolejne lata następujący po sobie dziedzice – właściciele wiedli dostatnie życie. Ziemia dawała wysokie plony, zyski pozwalały na rozbudowę zabudowań gospodarczych. Szkatuła dalej stała na dawnym miejscu i nikt jej otworzyć żadnym sposobem nie potrafił, a skoro brzęku monet czy klejnotów nie wydawała, zatem po jakimś czasie dano sobie z nią spokój i chyba nawet o jej istnieniu zapomniano.

Plehnom powodziło się dobrze. Kolejni właściciele, potomkowie starego Johana, to w linii męskiej: Juliusz Reinhold, Henryk Jerzy, Arnold. Tenże Arnold powiększył swoje włości o dobra Rynkówki zakupione w 1906 r.

Sprowadzeni z Austrii murarze zbudowali w majątku gorzelnię, a potem dużą owczarnię i bynajmniej nie chodziło tu o kunszt budownictwa zagranicznych osadników, lecz wyeliminowanie miejscowego pierwiastka. Budowa owych inwestycji przypadła akurat na czasy wzmożonej germanizacji, a zatrudnienie Polaków nie szło w parze z pruską racją stanu.

Duch starszego pana

Od czasu do czasu jakiś wystraszony wieśniak z trwogą skarżył się, że kiedy przysnął przy robocie, to budził go starszy pan. Inny opowiadał, jak pan z cygarem w ustach przyłapał go w sadzie, gdy chciał parę jabłek pozbierać dla dzieciaków, a wyglądał przy tym tak złowieszczo, że przerażony złodziej resztę nocy spędził ze strachu pod łóżkiem, czuwając, by ten go nie odnalazł.

Ktoś inny chcąc podebrać z pańskiego spichlerza trochę zboża zobaczył naraz starszego pana na białym koniu doglądającego swojego majątku i tak się przestraszył, że worki ze zbożem zostawił razem z własnym mizernym wózkiem i kolejne dni w gorączce spędził.

Bywało i tak, że widziano starszego pana w kilku miejscach równocześnie. To jeszcze bardziej pogłębiało zgrozę. I chociaż opowieści były niesamowite, to dzięki uczciwemu wynagradzaniu rąk do pracy w dworze Plehnów nigdy nie brakowało. Farmazon farmazonem, ale jeśli nie ruszałeś nie swojego dobra, nie próbowałeś okradać właścicieli, to nic złego ci się nie działo i tego trzymano się odtąd najbardziej.

Bogactwa dziedziców

Kolejnym dowodem bogactwa niemieckich dziedziców Kopytkowa stał się budowany nowy, przepiękny dwór. Jego wznoszenie zakończono około 1870 roku. Styl cesarstwa – empire, który kampania napoleońska rozszerzyła po Europie, w całym architektonicznym kunszcie zmaterializowany został w tym pałacu – dworku na lokalnym gruncie.

Cechami charakterystycznymi, które urzeczywistniły się w kopytkowskiej budowli, były: ścisła symetria, monumentalizm oraz dekoracyjność w połączeniu z surowością formy architektonicznej. Razem z kompleksem pałacowym nowego wizerunku nabrał piękny otaczający go park. Romantyczne altanki zdobiły przecinające park alejki i dawały azyl spacerującym po nim domownikom i gościom. Stawom dodawał uroku otaczający je drzewostan, ten stary i młody, a pochylając się nad taflą wody, odbijał w jej lustrze plątaninę konarów i gałęzi, tworząc niczym nie zmąconą harmonię między niebem a ziemią.

29 marca 1888 r. przyszedł w Kopytkowie na świat kolejny dziedzic, syn Arnolda, Juliusz Georg von Plehn. Kiedy w 1914 r. wybuchła wojna obaj, jako oficerowie pruskiej armii, zostali wcieleni do wojska. Juliusz walczył na froncie wschodnim, a majątkiem zarządzały kobiety i jego 12-letni brat, Hans.

Brak męskiego doświadczenia administratora i wojenny impas odbiły się niekorzystnie na kondycji posiadłości. Najpierw spadła produkcja roślinna. Potem kontrybucje na rzecz wojska znacznie uszczupliły inwentarz zwierzęcy. W końcu, gdy trzeba było zamknąć cegielnię i poważnie ograniczyć produkcję spirytusu, zachwiała się też przemysłowa gałąź majątku.

Straszne przekazy

Wtedy nocami zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Oto ludzie zaczęli widywać snującą się po parku w eleganckim, czarnym cylindrze, odzianą w długą, równie czarną pelerynę, spływającą luźno od ramion do ziemi, postać starszego pana. Wiek człowieka można jednak było odgadnąć jedynie po siwiźnie widocznych poniżej ronda cylindra bokobrodów. We wspomnieniach najstarszych wróciły wtedy mroczne opowieści o farmazonie, który ponad pół wieku temu dbał o dostatek mieszkających w dworze potomków. Teraz w latach niedostatku i finansowych kłopotów zaczął pojawiać się znowu i doglądać swych dóbr.

Znów ludzie zaczęli bać się tego miejsca. Straszne przekazy o staropruskim farmazonie na nowo ożyły.

Minęło lato, nadeszła kolejna wojenna jesień. Ponoć w tym czasie zupełnie przypadkiem, na strychu posiadłości, Jaśko pszczelarz natknął się na kunsztownie wykonaną szkatułę. Marzenia o możliwym bogactwie były silniejsze niż zdrowy rozsądek. Zawinął szkatułę w jakąś szmatę i ukrył w swojej pasiece. Wieczorem rozpalił niewielkie ognisko i próbował otworzyć kutą skrzyneczkę. Po wielu próbach, zrezygnowany, już chciał ją odnieść, kiedy, mocując się raz ostatni z wiekiem, zaklął:

– Do diabła, bodaj w tym jego udział być musi, skoro żadną siłą nie można szkatuły otworzyć … – i w tym momencie zamek z brzękiem puścił, a za plecami pszczelarza pojawił się ktoś z papierem identycznym jak ten na dnie szkatuły.

Pszczelarz od razu pojął z kim ma do czynienia.

– Marzysz o bogactwie – rzekł przybysz – i możesz je mieć. Wystarczy tylko, że własną krwią podpiszesz ten papier i będziesz miał wszystko, czego zapragniesz: władzę, pieniądze, powodzenie. Jeden tylko jest warunek, niczym z tego dobra nie możesz się podzielić . Wszystko będzie twoje i tylko dla ciebie i po wsze czasy będziesz pilnował tego dobra, które ci dam.

Teraz Jaśko zrozumiał dawne opowieści o farmazonie – starszym panie dziedzicu i jego odwiecznej służbie nad majątkiem. Nie chciał takiego losu nawet za cenę bogactwa. Może dlatego, że niewiele posiadał, łatwiej mu było walczyć z pokusą. W duchu poprosił Najświętszą Panienkę o siłę, a żegnając się z tym światem, wyrwał papier z diabelskiej dłoni i razem z tym, który leżał w szkatule, wrzucił do ognia.

– Co z piekieł pochodzi, niech ogień pochłonie – rzekł, a płomienie buchnęły aż po konary drzew. I w jednej chwili zniknął diabeł, i kuta szkatuła, a przy tlącym się ledwie ogieńku pojawił się starszy pan.

– Prosty człecze, by ratować mój majątek przed bankructwem wiele lat temu zaprzedałem duszę diabłu. Odtąd na tym i na tamtym świecie byłem w jego sidłach i jego władzy. Dziś twój czyn uwolnił mnie z klątwy. Niech Bóg ci to wynagrodzi i twojemu narodowi.

I starszy pan rozpłynął się jak wieczorna mgła. A Jaśko jeszcze długo stał z otwartą gębą, nie mogąc nawet ruszyć się z miejsca.

Ranek listopadowy powitał go nieśmiałymi promykami słońca. Tego dnia skończyła się wojna. Polska stała się krajem wolnym. Największe marzenia każdego Polaka właśnie się spełniły. Czy miał z tym związek czyn Jaśka? Nie wiem. Doglądał dalej swych uli, ale już w niepodległym kraju.

Starszy pan, uwolniony od zobowiązań cyrografu, przestał snuć się po okolicy. Chociaż nawet dzisiaj, po prawie dwustu latach od spisania tego zobowiązania, jeśli ktoś niszczy parkową roślinność, może spotkać dziedzica galopującego na białym koniu na ratunek swojej posiadłości. Czy zdąży, zanim pałac, dawniej ozdoba kopytkowskich włości, popadnie w zupełną ruinę?

Autor: Regina Kotłowska
Historie prawdziwe i nieprawdziwe
ilustracje: Małgorzata Łukowska
Frąca – Lalkowy – Kamionka 2003