O pożarze, jakiego ziemia smętowska nie widziała

Odwiedzin
Dodano: 10 lutego, 2021
Autor: Aleksandra Barszcz
Legenda z cyklu:

HISTORIE PRAWDZIWE I NIEPRAWDZIWE

Autorstwa Reginy Kotłowskiej

O pożarze, jakiego ziemia smętowska nie widziała

Zapowiadał się piękny, pogodny, majowy dzień. Słońce, wraz z pierwszym brzaskiem, opromieniało ziemię gorącym żarem swego boskiego światła, jasną łuną wpadając przez okno do pokoju sypialnego księdza Kulwickiego. Czując jego ciepły dotyk na swojej twarzy, stary proboszcz poruszył się na swoim łożu. Zaszeleścił słomiany siennik. „Jakże nie chwalić Boga, gdy dzień rozpoczyna taka jasność” – przemknęło mu przez myśl, a słowa pochwalnego hymnu same cisnęły się na usta .„Ciebie wielbi żywioł wszelki….” nucił pod nosem.

Za oknem zaś, obmyto w rannym brzasku wszystki odcieniami oranżu, błyszczała w kropelkach rosy świeża zieleń maja.

Stary proboszcz rześko opuścił swoje posłanie. Napełnił blaszaną miednicę, umieszczoną na specjalnym stelażu, wodą z fajansowego dzbana ozdobionego pięknie malowanymi chabrami i makami. Zanurzył ręce w jej chłodzie i nabierając pełne garście, chlusnął nią na twarz. Powtórzył tę czynność kilka razy, po czym zdjął w półeczki umieszczonej powyżej kawałek mydła i pędzel. Szybkimi ruchami namydlił twarz i z dużą wprawą, używając brzytwy, zgolił wczorajszy zarost. Potarł dłonią policzek, by zbadać efekt tych zabiegów. Raz jeszcze chlusnął wodą, spłukując resztki mydła. Zdjął przewieszony przez stelaż lniany ręcznik. Osuszył twarz i dłonie. Włosy przeczesał palcami.

Proboszcz rozmawia z Bogiem

Teraz był gotów uklęknąć przed zawieszonymi na ścianie nad łóżkiem obrazami Najświętszego Serca Jezusa i Najświętszej Marii Panny. Modlił się z na wpół przymkniętymi oczami. Promienie poranka dodawały czaru temu modlitewnemu skupieniu, będąc jego uzupełnieniem. Patrzącemu z boku mogłoby się zdawać, że proboszcz rozmawia z Bogiem, jak z najlepszym przyjacielem. Był radosny w tej rozmowie. Wiedział, że obaj doskonale się rozumieją.

Za chwilę założy swoją starą sutannę i lekkim, jak na swój wiek, krokiem podąży do kościoła, by odprawić poranną mszę.

Dziś wyjątkowo msza będzie rano. Stary Antoni z domu szpitalnego przy kościele otworzył już kościół. Pewnie zaraz zapali świece na ołtarzu. W oknie dostrzegł, idącą wolnym krokiem babcię Dzięgielewską. Zwykle była pierwsza w kościele. Po niej wypełniali świątynię inni: Chmieleccy, Śliwa, Firynowie. Wolnym krokiem szła też stara Kurkowa.

Szlachta i gbury siadali z przodu lub w bocznych stellach. Chłopi i zagrodnicy lokowali się w tylnych ławach. Wiele jednak na prymarii 1 było jeszcze wolnych miejsc. Tak wcześnie rano, ci mniej pobożni, smacznie jeszcze spali. Chociaż we wsi stare powiedzenie, jakże często powtarzane, brzmiało „że bez Boga ani do proga”, co oznaczało, że bez Boga nie dojdzie się do niczego i nigdzie. Zwyczaj „drogi z Bogiem” lub „codzienności z Bogiem”, stałego przychodzenia i odchodzenia zawsze przez próg, był tu przestrzegany i otaczany szacunkiem. Zawieszona przy drzwiach kropielnica przypominała o nim gościom i domownikom.

Proces w sądzie

Po nabożeństwie za proboszczem wszedł do zakrystii organista Tomasz. Pochodził z pobożnego rodu Dzięgielewskich i od momentu, gdy przybył do wsi, pełnił funkcję nauczyciela i organisty. Dziś miał proces w sądzie ziemskim w Nowem.

Spór dotyczył karczmy, jaką zarządzał też proboszcz. Prawo pozwalało, by we wsiach kościelnych znajdowały się dwie karczmy. Jedna stanowiła własność dworską,a druga była plebańska. W karczmach podawano głównie piwo, często samodzielnie produkowane przez właścicieli. Dochód z karczmy plebańskiej wykorzystywany był częściowo na różne wydatki kościoła i księdza. Karczmarz, zatrudniany przez lalkowskiego proboszcza, miał obowiązek dzielić się z nauczycielem i organistą deputatem węgla drzewnego i soli przez niego zakupionymi. Ponieważ Dzięgielwski pełnił w parafii dwie funkcje uważał, że podział powinien być w stosunku dwie części dla niego i jedna dla szynkarza – chłopa. Z z tym absolutnie nie zgadzał się arendarz, uparcie twierdząc, że powinni dzielić się po połowie. Nawet proboszczowi nie udało się ich pojednać, no i sprawa trafiła do sądu. I ciągnęła się już od jesieni bez jakichkolwiek ustaleń i wyroków.

Dziś znów tam jechali. Właśnie ze względu na ten wyjazd proboszcz odprawił mszę rano. Potem, by nie marnować dnia, zaplanował obchód plebańskich pól i dzierżaw. Przy okazji cieszył się, że pojeździ bryczką po okolicy, co tak bardzo lubił, a na co zwykle nie starczało mu czasu. Chciał też odwiedzić chorych w Bukowinach, Lisówku, Cisowach i Udzierzy najbardziej oddalonych i ukrytych w Tucholskich Borach parafialnych wsiach. Tyle spraw… Zatem wyjechał na długo przed południem. Zjadł tylko śniadanie przygotowane przez starą Antosiową, która już trzydziesty rok gotowała i usługiwała na plebanii i zabrał niewielkie zawiniątko w lnianej serwecie, na wypadek, gdyby zgłodniał w drodze. Był przekonany, że na pewno wcześnie nie wróci.

Stajenny zaprzągł giga, mały powozik, którym zawsze proboszcz jeździł sam i zabrał się do innych prac w obejściu. Zobaczył jeszcze sprawnie wskakującego, niemłodego wszak księdza i przez myśl przemknęło mu, że z takim zdrowiem i życiową werwą zapewne dożyje setki. W parafii lalkowskiej był proboszczem już 29 lat. Ruszając, kiwnął głową na pożegnanie tym, którzy byli na plebańskim podwórzu, ściągnął cugle, świsnął w powietrzu batem i ruszył kłusem przez wieś traktem na Rychławę. Usłyszał jeszcze za sobą, nieco zrzędliwy głos swojej gospodyni:

– Z Bogiem, z Bogiem księże dobrodzieju. Tylko niech ksiądz będzie ostrożny. W księdza wieku już nie przystoi zbytnio forsować siebie i konia. – I tyle…

Krótko po wyjeździe księdza wpadł do plebani stary Chyła. Jego teściowa umierała już kilka razy i dziś znowu poczuła się gorzej. Szukał księdza, a że ten akurat wyjechał, jedyny ratunek był w sąsiedniej parafii. Odległość dzieląca Lalkowy i Starą Janię to jakieś dziesięć kilometrów. Ścieżkami i skrótami będzie nieco bliżej, ale i tak trzeba się śpieszyć. Ruszył więc szybko, nawet czasami biegł. Ciągle wydawało mu się, że porusza się jednak zbyt wolno. W końcu dotarł na miejsce. Ksiądz Szeliga znał Chyłów. Ci w Lalkowach i ci w jego parafii byli bliskimi krewnymi. Dowiedziawszy się, co sprowadza go do jego plebanii, nie pytając, o szczegóły, zaprzągł swojego „doktora wagena”, powozik z rozkładanym dachem, do którego obaj wsiedli i ruszyli do chorej.

Pod nieobecność księdza…

W Lalkowach byli około południa. Kościół był zamknięty, ale przecież wszyscy wiedzieli, że podczas nieobecności księdza Kulwickiego, klucze trzymał stary Antoni, mieszkaniec alkierza w parafialnym domu szpitalnym dla ubogich i samotnych. Ten, powłócząc lekko nogą, pośpieszył, by otworzyć wrota świątyni, skąd ksiądz Szeliga musiał zabrać dla chorej Najświętszy Sakrament. Wewnątrz panował chłód i półmrok. Antonii zapalił świecę. Z należną czcią pleban jański otworzył tabernakulum i zabrał z niego do specjalnego pudełeczka konsekrowaną hostię. Pokłonił się, odstępując od ołtarza i spojrzał na zatroskane oblicze Najświętszej Marii Panny z cudownego obrazu. Cieszyły oko i duszę wota zawieszone wokół niego. Były świadectwem cudów, jakie miały tutaj miejsce przez ostatnie ponad sto trzydzieści lat. Wiele o nich słyszał, ciągle o tym tutaj opowiadano. Idąc środkiem nawy, rzucił przelotne spojrzenie na cudowny Ołtarz św. Krzyża, który, wychodząc, miał po swojej lewej ręce.

„Piękny kościół, piękne wyposażenie..” – pomyślał. Dość szybko uwinął się w kościele. Wyszedł.

Pozostawił w nim Antoniego. Wiedział, że ten wszystkiego należycie dopatrzy i zamknie świątynię.

Kościelny poprawił fałdę na zielonej kapie okrywającej biały, ręcznie haftowany obrus na ołtarzu. Powąchał, czy woda w kwiatach jest jeszcze świeża. Ukląkł na klęczniku przy bocznym ołtarzu, by się pomodlić. Potem, upewniwszy się raz jeszcze, że wszystko jest w porządku, zdmuchnął świecę i wyszedł, zakluczywszy za sobą wrota świątyni. Dzieci, pasając gęsi i kozy, bawiły się na plebańskiej łące. Życzliwie proboszcz zezwalał na użytkowanie jej części swoim parafianom. Dziewczynki wiły wianki z biało- różowych stokrotek, a chłopcy grali w kapele. Zabawa polegała na tym, żeby strącić stożek ułożony z pięciu kamieni i nie dać trafić się czapką. Grali w nią na Kociewiu ich ojcowie, dziadowie i pradziadowie. Właściwie nikt nie potrafił określić, jak stara jest ta zabawa. Zaniepokoił ich dym wypełzający przez szpary w wielkich kościelnych dźwierzach po ceglanym murze. Anulka Firynówna na swoich długich, patykowatych nogach wyskoczyła jak z procy w kierunku plebanii:
– Z kościoła się dymi – wrzasnęła już w progu.

Inne dzieci, które akurat dołączyły do Anulki, potwierdziły jej słowa.
Antosiowa, przerażona wieściami, swojego chłopa po księdza Kulwickiego natychmiast posłała, a sama z innymi szpitalnikami już drewniane cebrzyki i stągwie porywa, do kościoła pędem bieży, a że podeszłego wieku już była, przeto strasznie się zasapała.

Tymczasem złe wieści lotem ptaka obiegły wieś, wszystkich na ratunek świątyni porywając. Jedynym stosowanym we wsi środkiem gaśniczym była woda. Gaszono nią ogień z drewnianych, przenośnych drabin przy pomocy skórzanych wiader lub ręcznej, drewnianej pompy tłocznej, zwanej szprycą. To proste urządzenie gaśnicze weszło do użytku jeszcze w XVII w. i ciągle stanowiło podstawowe wyposażenie pożarnicze. Wieś posiadała jedną tylko sikawkę, ale w każdym domu stała kadź z wodą i proste narzędzia gaśnicze, a przy wiejskiej studni ustawiony był zbiornik z wodą, zwany kufą2. Dostarczano wodę do gaszenia ognia w beczkach lub też wiaderkami, podając je szeregiem – z ręki do ręki – do sikawek.

Wszystko zatem, co mogło służyć do gaszenia, z chałupy wynoszono. Zagrodnicy, komornicy i kmiecie; baby i chłopy w rzędy od wiejskiej studni się ustawili.

Jezu, ratuj!

Nagle szybko powożąc swoim gigiem, wpadł między nich ksiądz proboszcz. Zeskoczył jak młodzian, lejce jeszcze w biegu puścił. Przejął kontrolę nad akcją – wszystkim dyryguje, wymachuje, wydaje głośno polecenia, przekrzykując wrzawę i trzaski ognia. Już wodę na dach kościoła z sikawek, a na wrota z cebrów, bukłaków i wiader leją. Śpieszą się bardzo, za wszelką cenę chcą uratować cudowne ołtarze, a z każdą chwilą szanse na powodzenie tego przedsięwzięcia maleją.

Już widać unoszące się tumany kurzu towarzyszące zbliżającej się pomocy. Podjeżdżają od strony Smętowa i Kamionki wozy z drugą i trzecią sikawką. Z pobliskich wiosek pieszo przybiegają do pomocy parafianie.
Teraz wzmocniony strumień wody kierowany był na wrota, żeby je otworzyć, by wynieść, co się da z wnętrza kościoła. Gdy to się w końcu udało, płomień został na moment zassany do środka, by po chwili buchnąć ze zdwojoną siłą. Rozpryskują się w mak okna i witraże, a pełzające płomienie otulają całe mury. Kruszy się ołtarz, pękają filary, łamie się wieża, załamują się sklepienia.

Próbował jeszcze stary proboszcz, otulając się płonącą sutanną, do kościoła wskoczyć, ale jedynie zrobił parę kroków w kruchcie i – słaniającego się – wyciągnięto go z powrotem. Żałosnym wzrokiem objął płonące oblicze Cudownej Panienki. Wydawało mu się, że z krzyża po raz ostatni uśmiechnął się do niego Pan Jezus w srebrnej, cierniowej koronie. Upadł. Tylko szum wokół, tylko mara.

– Ratuj, Jezu, ratuj! – słychać ze spękanych ust słabnący szept. I cisza….

– Na rany Chrystusa. Proboszcz, nasz proboszcz,…. Jezu ulituj się – błagalnie krzyczy ktoś z tłumu.

Podbiegają kmiecie. Na rękach wynoszą swojego księdza.

Zastanawiali się potem. Czy chciał dzielić los swojej świątyni, że rzucił się tak nierozsądnie w płomienie ognia? Nigdy się tego nie dowiedzieli. Tragedia kościoła zabiła i jego. Nigdy już nie odzyskał zdrowia.

Tymczasem jęzory ognia, sycząc, sięgnęły już dachu. W końcu i on się zapadł. Ogień przeskakiwał na drzewa, a z nich na plebanię. Stąd szybko objął strzechę zabudowań plebańskich i kościelnego szpitala. Teraz trzeba było ratować nie tylko kościół, ale i budynki wokół niego. Płomienie sięgnęły wieśniaczych chałup. Ludzie rzucili się, by ratować swój dobytek. Umorusane gęby. Błyszczące oczy. Poparzone ręce, ale nikt się nie poddawał. Wszyscy walczyli z żywiołem. Szary dym przysłonił niebo i słońce, zacierając granicę pomiędzy dniem i zmierzchem.

Pomoc matki natury

Jeszcze długo po zapadnięciu zmroku walczono z ogniem, chociaż wiadomo było, że nic już nie da się uratować. W końcu zmęczonym ludziom z pomocą przyszła przyroda. Zaczął siąpić majowy, drobny deszczyk, przeradzając się w coraz większą ulewę. Nagle niebo przeszył błysk i grzmot tak potężny, jakby Bóg chciał wyrazić przez nie swoją rozpacz.

I cisza…. Zapanowała głucha cisza. Zamilkło na chwilę niebo i ci, co z żywiołem walczyli na ziemi. Tylko słychać było plusk padających kropel deszczu…

I wszystko zagasło. I nie pozostało nic prócz łez i żalu.

Ale Twoja, nie nasza, wola niech się stała. Tak przepadły cudowne lalkowskie ołtarze. Może dlatego, by pycha zbytnia z ich posiadania nie zniszczyła prostej wiary i równie prostego ludu. A może dlatego, by ocalić je przed kpiną pruskiego zaborcy. Pewne jest tylko jedno: taka była wola Boga.

Po tym wielkim pożarze świątynię odbudował i powtórnie konsekrował proboszcz Maksymilian Olszewski.

Urządzając na nowo jej wnętrze trafiła do lalkowskiego kościoła, pamiętająca dobę gotycką, rzeźba św. Jerzego. Legenda upatrywała w nim rycerza, który ratując królewską córkę przed niechybną śmiercią, pokonał groźnego smoka. Ikonografia kościelna w postaci ziejącego ogniem smoka odwoływała się do grzechu, a w św. Jerzym upatrywała każdy człowieka, który starał się pokonywać swoje słabości. Czy sprowadzenie rzeźby było jakimś konkretnym przesłaniem czy przypadkiem – niewiadomo. Dziś dzieło stanowi najstarszy zabytek świątyni

Niech więc Jerzy chroni lalkowski kościół przed pożarem i wszelkimi innymi nieszczęściami, by chwałę Bożą głosił tu lud przez kolejne sześćset lat.

1 Prymaria – poranna msza św.

2 Kufa – duża beczka drewniana