reportaż Tadeusza Majewskiego
Jaką, mój zmarły już Przyjacielu, ścieżką czy uliczką szedłeś, jak zwykle elegancko ubrany, z lewą dłonią dyskretnie skrytą przy kieszeni? Kto Ci zrobił to zdjęcie? Kolega z frontu, przebywający akurat na urlopie w mieście? Co to za dom, na tle którego stoisz?
Na sto procent byłem pewien, że to willa Żyndów przy ulicy Parkowej, zaprojektowana przez znakomitego architekta, wybitnego pomorskiego działacza i patriotę Jana Pillara, zamordowanego w 1944 roku w KL Stutthof.
To chyba willa Żyndy – mówiła również córka Stefana Bahra, Beta, ale z tym „chyba” i odrobiną niepewności w głosie. Nie zwróciłem na to uwagi. Przecież nawet spadek drogi się zgadza i zgadza się ogrodzenie z kolczastym drutem.Więc przy pierwszej publikacji tego zdjęcia podpisałem bez wahania: „Stefan Bahr na tle willi Żyndy przy ulicy Parkowej w Starogardzie”. Nie ma spraw oczywistych. Zawzięty internauta i ironista Leszek Kurant, Mistrz z pierwszej ligi Mistrzów Klubu Zagadek, wybił mi tę pewność z głowy. Wykadrował zdjęcie w części z oknami i napisał, że w narożnikach jest 9 cegieł, a nie 11!
Ruszyliśmy więc wszyscy na poszukiwania – jedni dosłownie, pieszo lub autami, inni w Google Map, jeszcze inni w mapach swojej pamięci. Zadanie niby łatwe. Ileż w końcu może być takich willi w stosunkowo niewielkim mieście, postawionych w okresie międzywojennym? Przez kilkanaście dni wszyscy zainteresowani wędrujący w realu zadzierali głowy nawet znad kierownic, wypatrując charakterystycznych narożników z cegieł w na pozór zwykłych domach.Odwiedziłem Kazimierza Żyndę. Byłem u niego za 20 lat temu, zbierając materiał do reportażu o zamordowanym przez UB patriocie i narodowcu zegarmistrzu Marianie Zielińskim, mieszkającym w kamienicy przy Baszcie Gdańskiej.
Żynda zerknął na zdjęcie i również bez wahania rzekł: „Przecież to jest mój dom.” Stropił się, gdy mu powiedziałem o różnicy w liczbie cegieł. Chciałem nawet wejść na parapet, żeby przekonać się o tej różnicy namacalnie, ale gospodarz uznał, że byłoby to niebezpieczne. Poza tym jeśli liczby tak mówią, to znaczy, że to jednak nie jest mój – zakończył. Przy okazji tego specyficznego śledztwa rodziły się kolejne historie, na przykład o warunkach, w jakich powstawała willa Żyndów. Budowano ją na stoku z widokiem na Wierzycę i przyszły główny park miejski. Są nawet dwa zdjęcia z budowy. Stan surowy otwarty i stan już zamknięty, z datą oddania.
….. Kilka dni po odrzuceniu willi przy ulicy Parkowej stanąłem przy skrzyżowaniu ulic Świętej Elżbiety (wcześniej Czerwonych Kosynierów) i Gimnazjalnej (wcześniej Szymańczaka). Willa Marczków! To ten budynek!
Podejście drugie.Sambor, ze 20 kilometrów od Lwowa. To w tym miasteczku mieszkali Jan Marczak i Karolina Bucci. W okresie rewolucji październikowej tysiące ludzi zaczęło uciekać na zachód, wśród nich Jan i Karolina. Uciekli do Krakowa, gdzie wzięli ślub. Właściwie to skoligaciły się dwa bliskie sobie przez historię rody – Gucci i Bucci, gdyż Jan pochodził z rodziny Buccich. Ich pradziadowie przyjechali do Sambora z Włoch za czasów królowej Bony i budowali to miasto. O tym pochodzeniu lata później opowiadała dzieciom i wnukom Karolina, uwiarygadniając opowieść starą księgą.Jan ukończył prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, Karolina polonistykę. Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę pojechali do Brodnicy, a w 1926 roku przybyli do Starogardu. Babka – wspominał jej wnuk – wysiadając na dworcu PKP ponoć rzekła: „Przyjechaliśmy budować polskość”. Dzieci mieli troje: Wandę, Kazimierza – urodzili się w Brodnicy, oraz Zygmunta – urodził się już w Starogardzie.Jan pracował jako sędzia, potem jako notariusz. Kupił kawał ziemi od strony ulicy Świętej Elżbiety aż do rzeki Wierzycy, a w kierunku na północ aż do działki, gdzie dziś biznesmen C. wybudował nowoczesny podziemny garaż, niesłusznie uważany za schron na wypadek wojny.
Potem zaczął budować nie byle jaki dom. Projekt ten sam, co willa Żyndów przy ulicy Parkowej. Bliziutko, gdyż w obszarze zamkniętym ulicami Sikorskiego, Świętej Elżbiety i Gimnazjalnej, sporą firmę budowlaną miał wspomniany świetny architekt i wielki działacz Jan Pillar. Cegły przywożono lorami, czyli płaskimi przyczepkami ciągniętymi przez konie, z cegielni w Nowej Wsi Rzecznej. Ludzie znosili je z lor na nosidłach. Co ciekawe, najpierw wybudowano klatkę schodową. Wylano schody, a gdy beton już się zawiązał, robotnicy nieśli po nich materiały budowlane i budowali cały dom z boku klatki. Ściany piwnic wykonano z polnego kamienia, a łukowy strop samozaciskowy z cegieł. Na stropach leżały bardzo grube drewniane bale, na nich od góry położono deski, stanowiące podłogę. Od spodu zrobiono podbitkę z poszczypanych desek, żeby podłogowe już nie pracowały. Grube mury miały cieplną szczelinę. Przez szerokie, przesuwane drzwi przechodziło się z pokoju do pokoju, a gdy je otwierano na całą szerokość, tworzył się jeden ogromny pokój. Był gaz, kanalizacja. Tynk narzucono już gotowy, z worków, dlatego pomimo obstrzału willi w 1945 roku oraz upływu czasu trzyma do dzisiaj.
Dotychczas w mieście tynk kładziono tradycyjnie. Wapno, piasek i cement mieszało się na placu budowy. Na posadzce klatki schodowej niby pieczęć firmy zrobiono śliczną gwiazdę z kolorowego lastryko.
Willę budowano przez 2 – 3 lata. Ukończono na kilka lat przed wybuchem wojny. Rodzina Marczaków zajmowała parter, a u góry mieszkał jakiś dowódca albo zastępca dowódcy szwoleżerów, gdyż zajeżdżano po niego bryczką. W ogóle w tym kwartale miasta mieszkali szwoleżerowie.
O blisko stojącym domu pisałem w reportażu „Nieśmiertelniki sierżanta Stefana Kosobudzkiego”. Jan chodził do pracy, Karolina zajmowała się dziećmi. Wynajmowała też dziewczyny do pomocy, nigdy nie na stałe. „Muszę co chwilę służbę zmieniać” – mówiła niezadowolona.
Jan założył sad i w wolnych chwilach zajmował się pszczelarstwem, a Karolina zajmowała się ogórkami, narcyzami i tulipanami sprowadzonymi z Sambora. Kilkadziesiąt lat później, w latach 60., kiedy wyprowadziła się do Poznania, rzekła do synowej: „Helcia, wykop mi narcyzy”. Te narcyzy i tulipany wędrowały z nią w jej wielkiej życiowej podróży, z Sambora, przez Kraków, Brodnicę, Starogard do Poznania. Na wakacje jeździli do Sambora. Wsiadali w Tczewie do lukstorpedy, rano byli już na miejscu.Syn, Kazimierz, zaczął naukę w „czerwonym liceum”, a Wanda (później Cybulska) w Collegium Marianum w Pelplinie.
Kazimierz często brał kajak i płynął Wierzycą, która wcale nie była taka czysta, jak ją opisywali idealizujący świat swojej młodości przeróżni bajarze. Już od gazowni spływały rzeką oleiste plamy, a co dopiero mówić o ściekach ze starego miasta?
Niemcy weszli do Starogardu 3 września. Jana od razu wzięli do Stutthofu. Był sędzią, więc dobrze go pamiętano. 3 Maja organizowano defilady, a Niemcy wyzywająco stali w sieniach i podśmiewali się z maszerujących. Sądził ich za obrazę majestatu Rzeczypospolitej. Przewoski i Nagórski mówili: „Uciekamy. Jesteś na liście proskrypcyjnej”, a Jan na to: „O czym wy mówicie?! Przecież Niemcy to taki kulturalny naród”.
Rodzinę wydalili do małego domku na podwórzu, a w październiku kazali się wynieść do Generalnej Guberni. Pojechali do Tomaszowa Mazowieckiego. Kazimierz pracował tam jako szofer, a jego mama, Karolina, w urzędzie miasta.Na początku okupacji z willi siedzibę zrobił sobie Selbstchutz, a po jego likwidacji Gestapo.
Miejsce to wybrano nieprzypadkowo. Niby ubocze, ale bliziutko do Abisynii, robotniczego osiedla rozciągającego się od dzisiejszej ulicy Jagiełły do szpitala, gdzie przeprowadzono pierwszą brutalną akcję, i do baraków przy ulicy Gdańskiej, skąd wzięto dziesięciu przypadkowych ludzi i zamordowano w Lesie Szpęgawskim od strony wsi Kokoszkowy.
Z willi nie słychać było krzyków. Podobno w piwnicy katowano więźniów, a na parterze weryfikowano rasę rozebranych do naga kobiet.Po wojnie, w kwietniu – maju Kazimierz przyjechał zobaczyć, co też dzieje się na rodzinnych włościach. Jego ojciec Jan od dawna żył już w innym lepszym świecie.
W 1941 roku przysłano rodzinie Marczaków do Tomaszowa puszkę z jego prochami z Mauthausen – obóz wydobywczy. Podobno Niemcy namawiali go do „przecwelowania” – znał przecież perfekt niemiecki, do tego prawnik, cenny byłby nabytek… … „Cholera jasna, powinien podpisać” – mawiała czasami Karolina. Ale to tylko „podobno” i nic już nie znaczyło, tak samo, jak to, że podobno utrzymywał kontakt z Grotem Roweckim i że z obozu pisał listy. Dom wyglądał strasznie. Gdy Kazimierz stanął na ceglanym piwnicznym stropie, ujrzał kawał nieba. Cały w środku został wypalony.
Przyjechała Karolina i energicznie zabrała się za porządki. Wzięła kredyt z Banku Gospodarstwa Krajowego i w 1947 roku wszystko już odremontowano. Ale cały czas mieszkała w malutkim domku w podwórzu z Kazimierzem, który w 1948 roku zdawał maturę. Często wyjeżdżał do Tomaszowa, gdzie jego żona, Helena, pisała plan 6-letni.
Po urodzinach syna, Grzegorza, chcieli się wprowadzić do swojej willi, ale się nie udało.W budynku siedzibę znalazł urząd miejsko-gminny oraz mieszkanie szef UB Mazurowski. Mało tego. Do małego domku na podwórzu, w którym na pięterku w jednym pokoju mieszkała Karolina, a w drugim Kazimierz i Helena z dwojgiem już dzieci, Grzegorzem i Jackiem (ur. 1955 r.), wprowadzili się do pokoju na parterze Kaczan i Mazurek, lokalne partyjne szychy.
Kazimierz cały czas czekał na Andersa. Nie chciał włączyć się w rzeczywistość, jakiej nie akceptował. Dlatego zajmował się już tylko sadownictwem, do końca życia. Karolina czasami rozmawiała z zamieszkującymi parter.
„Dlaczego do mnie strzelacie?” – raz zapytała ubowców. Było to w trakcie odbudowy domu. Nachlali się i strzelali w sufit. Takie wtedy w tym kwartale zamieszkałym przez ubecję toczyło się „normalne” życie. Mazurowski chodził też z naganem po ulicy Szymańczaka (dziś Gimnazjalna), gdzie zamieszkała sama ubecja. Robili szybkie kursy i zostawali prawnikami. Nie tylko zresztą paradowali z naganami po mieście. O ich wypadach w Bory Tucholskie opowiada Jerzy Kosobucki w reportażu „Nieśmiertelniki sierżanta Kosobudzkiego…” .
Za budynkiem policji są garaże. Pod ich posadzkami spoczywają zamordowani przez ubeków – opowiadano w mieście po cichu.Urząd gminy czy miejsko-gminny w willi mieścił się do 1956 roku. Rodzina Marczaków zastanawiała się, co zrobić, żeby otrzymać swój dom. Karolina poszła z prośbą do Januchtowej, na marginesie – kapo w KL Auschwitz tak jak Cyrankiewicz. Odmówiła. „Wy burżuje, wam się nie należy!” – krzyczała. Poszła więc Helena, niby z klasy robotniczej, tak naprawdę ze szlachty z Siedmiogrodu, z rodziny kwarcianych. Tłumaczyła Januchtowej punktowo: „Jeden pokój, dwoje dzieci, klasa robotnicza”.
I Marczakowie dostali wreszcie swoje mieszkanie – dwa olbrzymie pokoje z wyjściem na ogród.Kazimierz, jak już wspomniano, do końca życia pracował w swoim sadzie. Z hektara i jednej krowy utrzymywał rodzinę. W piwnicach przechowywał jabłka. Często odwiedzał ich Węsierki, właściciel Modrzewiowego Dworku w Szteklinie.
Kiedyś pokazał Kazimierzowi dowód kontrybucji świni od Łupaszki, który trzymał za obrazem jak relikwię. Pieniądze dostanie po odzyskaniu niepodległości – napisano. Przyszła odwilż, krowy Kazimierz nie musiał już chować w chlewie. Na łące odważnie pod nią podłaził mały Jacek. Na parterze w willi zamieszkał również Florek.
Do Starogardu przyjechał z nakazu pracy. Brał udział w powstaniu warszawskim. Pracował jako lekarz w szpitalu zakaźnym na zapleczu szpitala przy ulicy Hallera i przez ogród chodził do pracy. U góry mieszkali urzędnicy.
Czy na tle tego domu stoisz, mój Przyjacielu? Niestety nie! Owszem, dom taki sam, narożniki na wysokości schodzących się okien z cegieł, jak na zdjęciu z Tobą, ale cegły w trakcie budowy willi pokryto warstewką mineralnego tynku. Szukam dalej, teraz gwiazd na posadzkach… Ulica Słowackiego Naciskam guzik domofonu, tłumaczę, o co mi chodzi. Pytam, czy dom został po wojnie nieco przebudowany i otynkowany. Nie widać cegieł w narożnikach. Jakaś kobieta mówi: „Tak, to jest dom wybudowany według projektu architekta Jana Pillara. Tak, są różne dokumenty, zdjęcia”. Nie wpuszcza, nie podaje adresu mejlowego, nie daje mi szansy. Zrozumiałe. Ktoś starszy umiera i nie ma głowy do jakichś zawiłych spraw sprzed wielu lat…
tekst i zdjęcia: Tadeusz Majewski